Tag Archives: nauka Kościoła

Benedykt XVI na Cyprze: spotkanie ekumeniczne w Pafos

Z lotniska Papież udał się do Pafos, a dokładniej do niewielkiego kościoła Agia Kiriaki Chrysopolitissa z XIII w., który wznosi się na ruinach bazyliki bizantyjskiej z IV w. Świątynia ta należy do Cerkwi prawosławnej, jednak od 1987 r., z woli ówczesnego biskupa Pafos, a dziś zwierzchnika Cerkwi w tym kraju, Chryzostoma II, jest ona również udostępniana katolikom i anglikanom. Wokół świątyni znajduje się teren wykopalisk archeologicznych, wśród których są także pamiątki po pobycie na wyspie św. Pawła. Tam też zgromadzili się oczekujący Papieża wierni, zarówno katolicy, jak i prawosławni. Pierwszy etap papieskiej podróży na Cypr miał bowiem charakter ekumeniczny. Benedykt XVI rozpoczął swą wizytę w tym historycznym kościele od modlitwy przed ikonostasem. Towarzyszyła mu grupa kapłanów i sióstr klauzurowych. Następnie przed świątynią odbyło się ekumeniczne nabożeństwo, którego kanwą była lektura fragmentu z Dziejów Apostolskich, opowiadającego o wizycie św. Pawła na Cyprze.

„Papieżu Benedykcie z pradawnego Rzymu, witaj w pierwszym Kościele nawróconych z pogaństwa” – powiedział na powitanie abp Chryzostom. Zwierzchnik cypryjskiej Cerkwi przypomniał, że to właśnie tu, w tym mieście Ewangelia była głoszona poganom, Paweł zdziałał pierwszy cud i ochrzczony został pierwszy Europejczyk. Prawosławny hierarcha ani słowem nie wspomniał o kwestiach ekumenicznych. Większość przemówienia poświęcił sytuacji wyspy po inwazji tureckiej w 1974 r. „Cypr i tutejszy Kościół przeżywają najtrudniejsze chwile w swej historii – powiedział. – Turcja, która barbarzyńsko nas zaatakowała, okupuje 37 procent naszego terytorium i tolerowana przez tak zwany cywilizowany świat, kontynuuje realizację swych planów, dążących do aneksji najpierw terytoriów okupowanych, a następnie całego Cypru”. Chryzostom II zarzucił też Turcji przeprowadzanie czystek etnicznych, kolonizację terytoriów okupowanych, a także rozprzedawanie i niszczenie chrześcijańskiego dziedzictwa kulturowego na Cyprze.

Papież rozpoczął przemówienie po grecku, a następnie kontynuował po angielsku. Język ten jest tam dobrze znany, aż do 1959 r. Cypr bowiem należał do Wielkiej Brytanii. Benedykt XVI zwrócił uwagę na wymowę miejsca, w którym odbywa się ta ekumeniczna liturgia. To właśnie tu – powiedział – Paweł, Barnaba i Marek, na początku pierwszej podróży misyjnej, głosili Ewangelię w obecności rzymskiego prokonsula Sergiusza Pawła.

„A zatem to z tego miejsca przesłanie Ewangelii zaczęło się szerzyć po Imperium, a Kościół, oparty na przepowiadaniu apostolskim, mógł się zakorzenić w całym znanym wówczas świecie – powiedział Benedykt XVI. – Kościół na Cyprze słusznie może być dumny z tych bezpośrednich związków z przepowiadaniem Pawła, Barnaby i Marka, a także z komunii w wierze apostolskiej, łączącej go z wszystkimi Kościołami, które zachowują tę samą regułę wiary. To właśnie ta wspólnota, realna, choć niedoskonała, już nas łączy i przynagla nas do przezwyciężenia podziałów oraz odtworzenia owej pełnej widzialnej jedności, której Bóg pragnie dla wszystkich swych naśladowców”.

Papież wspomniał też o wielkich osiągnięciach ruchu ekumenicznego, zainicjowanego przed stu laty Konferencją Misyjną w Edynburgu. „Możemy dziękować Bogu za to, że w ostatnich dziesięcioleciach udało się nam na nowo odkryć wspólne dziedzictwo apostolskie Wschodu i Zachodu, a dzięki cierpliwemu i szczeremu dialogowi znaleźć drogi, na których zbliżamy się do siebie, przezwyciężamy kontrowersje z przeszłości i dążymy do lepszej przyszłości” – powiedział Benedykt XVI.

„Kościół na Cyprze, który stanowi pomost między Wschodem i Zachodem, znacznie przyczynił się do tego procesu pojednania – zauważył Papież. – Na drodze do pełnej jedności z pewnością nie będzie brakowało przeszkód. Jednakże zarówno Kościół katolicki, jak i Kościół prawosławny na Cyprze, są zdecydowane iść naprzód po drodze dialogu i bratniej współpracy. Niech Duch Święty oświeci nasze umysły i umocni naszą wolę, abyśmy razem mogli nieść przesłanie zbawienia ludziom naszych czasów, którzy pragną prawdy, dającej autentyczną wolność i zbawienie. Tą prawdą jest Jezus Chrystus”.

Benedykt XVI zaznaczył, że każdy chrześcijanin jest powołany do kontynuowania misji rozpoczętej przez apostołów. Wszyscy bowiem na mocy chrztu mają być świadkami Ewangelii. Umocnieniu tego świadectwa będzie służył Synod Biskupów dla Bliskiego Wschodu, na którym będą również obecni delegaci z niekatolickich Kościołów i wspólnot kościelnych.

Nabożeństwo zakończyło się wspólnym odmówieniem modlitwy Ojcze nasz. Przed odjazdem Benedykt XVI poświęcił jeszcze tablicę pamiątkową, która znajdzie się w domu starców, otwartym przez miejscową wspólnotę katolicką. Z Pafos Papież udał się samochodem do oddalonej o 170 km Nikozji, gdzie znajduje się nuncjatura apostolska. Na czas podróży będzie ona papieską rezydencją.

kb, rv

Radio Watykańskie

Strona Stowarzyszenia Papaboys w Polsce

Moje dziecko nie chodzi do kościoła

Z Barbarą Smolińską rozmawiał Roman Bielecki OP

Jaka jest najczęstsza reakcja pobożnych rodziców, gdy słyszą od syna czy córki, że nie chcą chodzić do kościoła? „O mój Boże, to straszne”.

Roman Bielecki OP: Czy można tak wychować dziecko, by któregoś dnia nie usłyszeć sakramentalnego: Nie idę więcej do kościoła! Nie kocham Boga!
.
Barbara Solińska: Myślę, że tak. Ale nie odbierałabym tego w kategoriach wielkiego sukcesu wychowawczego. To, że dziecko czy nastolatek nie porusza takich tematów, nie kwestionuje pewnych prawd, wcale nie oznacza, że ich nie przeżywa, że o nich nie myśli. Brak takiego komunikatu może być zaledwie dowodem na to, że dziecko boi się mieć inne zdanie niż rodzice. Albo jeszcze gorzej: nie czuje prawa do tego, żeby myśleć inaczej. Tak może się dziać w wypadku bardzo restrykcyjnego wychowania. Dziecko, które ma odwagę powiedzieć: „Nie idę więcej do kościoła” – nawet jeśli jego słowa nas zabolą – pokazuje, że daliśmy mu przestrzeń, w której może się swobodnie wypowiedzieć. A to chyba ważne.

Rodzic, który słyszy od swojego dziecka, że ono nie chce chodzić do kościoła, jest niejednokrotnie przerażony. Myśli sobie: O Boże, moje dziecko będzie ateistą!

To prawda. Ale takie myślenie pokazuje też prawdę o tych rodzicach, o ich głęboko skrywanych problemach. W dojrzałej wierze pytania, wątpliwości, kryzysy są naturalne. Rodzic, który tępi takie pytania u dzieci, chroni też siebie, obnaża własne lęki, pokazuje, że nie jest przygotowany do poważnej rozmowy.

A mógłby się zachować inaczej?

Oczywiście, że tak. Jaka jest najczęstsza reakcja pobożnych rodziców, gdy słyszą od syna czy córki, że nie chcą chodzić do kościoła? „O mój Boże, to straszne, to niemożliwe! Ty musisz chodzić do kościoła!”. A mogliby powiedzieć: „Usiądźmy i pogadajmy o tym. Jestem ciekawa, jako matka, dlaczego nie chcesz chodzić do kościoła”.

Podam inny przykład: Każdy nastolatek w pewnym momencie mówi: „Nie będę chodził do szkoły!”. Co powie większość rodziców? „Jeśli nie będziesz chodzić do szkoły, to będziesz rowy kopać. Nie będziesz mieć dobrej pracy, zmarnujesz sobie życie. To jest okropne”.

Czy coś z tego wynika? Nic, oprócz buntu wewnętrznego lub zewnętrznego. Takie reakcje są groźbą, straszeniem, przedstawianiem jakichś czarnych scenariuszy. A czego w nich brak? Postawienia pytania „dlaczego?”. Rodzic gotowy do rozmowy z własnym dzieckiem dowiedziałby się, że syn czy córka nie chce chodzić do szkoły, ponieważ miał właśnie jakiś zatarg z nauczycielem czy z kolegą i ta wyrażana przez niego kategoryczna niechęć jest tylko uogólnieniem, skargą na jakieś nieprzyjemne jednorazowe doświadczenie albo ciąg doświadczeń.

Z kościołem bywa podobnie. Jeśli dziecko mówi, że nie będzie chodzić do kościoła, to znaczy, że ma jakiś problem. Że się nudzi w kościele, więc może trzeba pomyśleć o poszukaniu mszy dla młodzieży, a może nie chce chodzić do kościoła z całą rodziną w ramach utrwalonego rytuału, bo potrzebuje pewnej intymności, a może nie lubi księdza, który odprawia mszę o tej godzinie. Oczywiście może też przeżywać kryzys wiary. Przy każdej z tych przyczyn będziemy szukać innego rozwiązania. Załatwianie problemu kategorycznym nakazem nie jest w pewnym wieku najlepszym rozwiązaniem, bo nic z tego nie wynika. Można chodzić do kościoła dla świętego spokoju, żeby mama się nie denerwowała, żeby ojciec nie zawiesił kieszonkowego. Tylko czy w tym jest jakaś
wartość?!

W takim razie, do kiedy można stosować argument siłowy: „masz iść i koniec”, a od kiedy zacząć pytać: „a dlaczego”? W którym momencie zaczyna się to przejście na inny model rozmowy?

Ja w ogóle jestem przeciwna argumentom siłowym, jeśli chodzi o wychowanie w wierze. Zamiast tego proponowałabym własny przykład, mówienie o Panu Bogu, Jego obecność w życiu rodzinnym.

Dla małego dziecka bardzo ważne jest, by rodzice modlili się razem z nim. W wychowaniu religijnym wspólna codzienna modlitwa, która trwa 5 czy 10 minut, jest dużo ważniejsza niż pójście na mszę dla przedszkolaków. Jeśli jednak ta msza jest naturalnie wkomponowana w całość niedzieli, jest – tak jak spacer, obiad, zabawa czy wizyta u cioci – jednym z wydarzeń spędzonego wspólnie z rodzicami miłego dnia – nie wierzę, żeby jakiś pięcio- czy sześciolatek bardzo się buntował. Chyba, że serwujemy mu półtoragodzinną sumę, na której się zwyczajnie nudzi!

Mam wrażenie, że wielu młodych rodziców przedwcześnie pozwala dzieciom wybierać. To absurdalne. Bo nie ma sensu pytać pięciolatka, czy chce iść do kościoła. Tak jak nie można małego dziecka zadręczać stale pytaniami, co chce zjeść na śniadanie, co chce na siebie włożyć. To błąd. Z tak wychowywanych dzieci wyrastają nastolatki i dorośli, którzy nie umieją dokonywać wyborów. Jeśli przedwcześnie pozwolimy wybierać, to dzieci czują się mało bezpiecznie w takim świecie.

A co z nastolatkami?

To szerokie pojęcie – „nastolatek”.

Raczej trudno u jedenasto- czy dwunastolatka, który odmawia chodzenia do kościoła, mówić o jakimś poważnym kryzysie religijnym, choć nie można tego wykluczyć. To może być dla rodziców sygnał, że trzeba się przyjrzeć swojemu dziecku, zobaczyć, w jakim stopniu je znamy, ile z nim rozmawiamy, czy słuchamy jego zdania na różne tematy, jak bardzo jest ono odpowiedzialne za różne rzeczy w domu. Być może warto zmienić swoje nastawienie, swoje zasady wychowawcze, więcej rozmawiać, negocjować, nie mówić „nie, bo nie” i „tak i już”, bo wtedy prowokujemy do buntu. Jestem jednak zdania, że w tym wieku nie można dziecku pozostawiać wyboru, podobnie jak nie dajemy mu wyboru w sprawie tego, czy chce, czy nie chce chodzić do szkoły.

Kiedy jednak dziecko ma już szesnaście, siedemnaście czy osiemnaście lat, żaden nakaz nic nie pomoże. Możemy jedynie rozmawiać, podsuwać różne pomysły. Jeśli jednak syn czy córka mówią zdecydowane „nie” i na widok księdza dostają wysypki, to jedynym wyjściem jest pozostawienie im wolności.

Zwraca pani uwagę na postawę rodziców, korelację między przykładem a wymaganiem.

Jest pewna podstawowa zasada w wychowaniu, która odnosi się również do wychowania religijnego: nie da się wychowywać dzieci w czymś zupełnie innym, niż się samemu żyje. To dotyczy rzeczy ważnych, jak wiara, i tych mniej ważnych, np. porządku. Tata bałaganiarz i mama bałaganiara nie wychowają dziecka mającego zamiłowanie do porządku. Jeśli matka czy ojciec nie ścielą swoich łóżek rano, to nie mogą wymagać, by dziecko się tego nauczyło. Prędzej czy później dziecko im powie: A wy? Ono może kiedyś, w życiu dorosłym, będzie porządne na zasadzie przeciwwagi.

Z praktykami religijnymi sprawa ma się podobnie: Jest dużo łatwiej, jeśli rodzice z małymi dziećmi chodzą razem do kościoła, niż jeżeli dziecko szybko odkryje, że tata np. ogląda w tym czasie telewizję. Poza tym, jeżeli wyjście do kościoła w niedzielę jest jedynym wydarzeniem religijnym w rodzinie, to dzieci zaczną je w pewnym momencie podważać, bo to będzie nudne, bo to nie będzie wkomponowane w całość obrazu.

Często słyszę, że w imię poważnego traktowania dziecka, należy pozwolić mu decydować o pójściu lub nie do kościoła.

Po pierwsze byłabym za tym, żeby wykazać zainteresowanie. Chodzenie do kościoła to jest poważna sprawa, zwłaszcza jeżeli jest to rodzina religijna. Rozwiązaniem nie jest ani mówienie: ja ci każę, ty masz chodzić, ani stwierdzenie: jeśli nie chcesz, to nie chodź. Według mnie, między jednym a drugim powiedzeniem tak naprawdę nie ma wielkiej różnicy. W obu przypadkach jest swoista obojętność i formalizm. W jednym przeradza się ona w danie wolności, czasami przedwcześnie, a w drugim – w sztywny nakaz. W obu wypadkach młody człowiek nie czuje, że dla rodziców to jest ważne, że chcieliby poznać jego uczucia i przemyślenia, chcieliby mu pomóc.

Jeżeli nawet udaje się nam porozmawiać i w wyniku tej rozmowy dochodzimy do impasu: dziecko słucha naszych argumentów, my jego, ale skutek jest taki, że ono nie idzie do kościoła. Zgodzimy się? Pozwalamy nie pójść? Nie pójdzie raz, drugi, dziesiąty, nie będzie chodzić rok. Co dalej?

Za tym, co ojciec mówi, stoi błędne założenie, że bez walki, bez przymusu nie da rady, oraz drugie – że rozmowa to walka na argumenty. Rozmowa to przede wszystkim słuchanie i dzielenie się. Takie jest moje doświadczenie jako psychoterapeuty rodzinnego. Rozmowa ma niezwykłe znaczenie. Ludzie, którzy ze sobą rozmawiają, wychodzą ze swoich sztywnych stanowisk. Jakoś nie mam obrazu nastolatków, którzy mają klapki na oczach. Najczęściej to rodzice je mają. Dorośli patrzą zbyt prosto. Myślą: skoro nastolatek jest zbuntowany, to trzeba go za wszelką cenę ujarzmić, żeby był grzeczny.

Zapytam o integralność postaw. Jak się zachować w przypadku, gdy dziecko, które chodziło do katolickiego gimnazjum, po pójściu do liceum mówi, że już nie chce chodzić na religię, bo wybiera etykę?

Nie wiem, trudno mi się wypowiedzieć, ale wyobrażam to sobie jako reakcję przeciwwagi, bo jeżeli ktoś był w szkole, dajmy na to u sióstr, to tam rzeczywiście może być więcej religijności niż mniej. A jeśli czegoś jest za dużo, to każdy człowiek w sposób naturalny taką sytuację reguluje. Być może religii było po prostu dla niego za wiele.

A co z osobami, które w szkole średniej przewinęły się przez duszpasterstwa szkół średnich, a potem, po zdaniu matury nagle odeszły z Kościoła. To jest pytanie o model. Dla wielu nastolatków duszpasterstwo jest często całym życiem. I ono się nagle kończy.

Odróżniłabym duszpasterstwa od szkół wyznaniowych. Szkoły są jednak często wybierane przez rodziców. Natomiast nastolatki, które w szkole średniej trafiają do duszpasterstwa, przychodzą z własnej inicjatywy, bo tam zaczyna im się podobać, tam są przyjaźnie. Duszpasterstwo tylko częściowo ma aspekt religijny. Ono zaspokaja też bardzo wiele innych potrzeb młodych ludzi – potrzebę przyjaźni, ciekawego spędzania wolnego czasu. Potem idą na studia, wchodzą w inne środowisko. Wtedy często się okazuje, że w tym duszpasterstwie byli nie z potrzeby wyrażania i zgłębiania własnej religijności, a jedynie ze względów towarzyskich. Taka jest kolej rzeczy.

A co wychowaniem do praktyki sakramentalnej?

Dobrze, gdy rodzice uczą swoje ośmio-, czy dziewięcioletnie dziecko przystępowania do sakramentu spowiedzi. Z nastolatkiem już tak nie można. Jeśli dziecko narozrabia, a rodzice, nie daj Boże, powiedzą, że ma pójść do spowiedzi, to najlepsza droga do tego, żeby młody człowiek przestał chodzić do spowiedzi w ogóle. Brutalne wchodzenie w czyjąś intymność bardzo rani, zamyka na możliwość korzystania z tego sakramentu. W wychowaniu religijnym niezwykle istotny jest przykład – najpierw trzeba dziecku towarzyszyć i prowadzić je za rękę, pokazując swoją wiarę. Potem stopniowo należy się wycofywać – dawać świadectwo, a jednocześnie pozwolić na to, by młody człowiek sam kształtował swoją religijność.

Często dzieci skarżą się, że rodzice nadużywają argumentów religijnych w wychowaniu. Mówią, że Pan Bóg ich za coś ukarze, gdy coś zrobią albo nie.

Używanie Pana Boga jako straszaka albo dozorcy to ogromna krzywda, którą wyrządza się dziecku. To też jeden z powodów, dla których młody człowiek odchodzi od wiary. I zanim odkryje, że Pan Bóg jest miłością, może się bardzo pokaleczyć.

Druga sprawa z tym związana to obraz ojca. Niejednokrotnie podczas terapii indywidualnej doświadczam tego, jak bardzo wśród osób wierzących problemy związane z osobistą relacją z Panem Bogiem mają swoje źródło w obrazie ojca, zwłaszcza jeśli bywał zbyt ostry, brutalny czy nieobecny dla dzieci. Jeśli do tego dochodzi jeszcze przekaz związany ze straszeniem Panem Bogiem, to mamy pracę terapeutyczną na długie lata.

A jeśli się tak stanie, że dziecko rzeczywiście przestanie chodzić do kościoła? Rodzice mają poczucie winy i przegranej, że zawiedli jako wychowawcy. Czy oni mogą się jakoś „rozgrzeszyć”?

Poczucie winy jest złym doradcą. Jeśli jest się rodzicem dorosłego dziecka, które nie chodzi do kościoła, dobrze jest zrobić bilans, zadać sobie pytanie: czy my się w czymś przyczyniliśmy do tego, że nasz dwudziestolatek przestał chodzić do kościoła? Może za mało rozmawialiśmy, może za mało interesowaliśmy się drogą duchową naszego dziecka, może nie zachęciliśmy go do pójścia do duszpasterstwa, do szukania różnych odpowiedzi?

Nie jest to również czas, by gwałtownie coś naprawiać, bo wielu rzeczy nie da się nadrobić. Tego, co można było jeszcze zrobić z dziesięciolatkiem, nie można nadrobić z dwudziestolatkiem. A tego, co należało omówić z piętnastolatkiem, nie rozważymy wspólnie z trzydziestolatkiem. Pozostaje wtedy ufna modlitwa za dorosłe dziecko i budowanie z nim dojrzałej relacji. Paradoksalnie w ten sposób możemy się przyczynić do dobrej więzi dzieci z Panem Bogiem. Niedawno podczas ślubu kogoś znajomego usłyszałam bardzo mądre zdanie księdza skierowane do rodziców młodej pary: „Gdy wasze dzieci były małe, mówiliście im o Panu Bogu, teraz to się skończyło, teraz mówcie Panu Bogu o swoich dzieciach”.

A co z ostentacyjnymi reakcjami? Ktoś zawiera ślub w urzędzie stanu cywilnego i tato mówi, że nigdy tam nie przyjdzie.

Takie reakcje są okrutne, choć oczywiście można je zrozumieć. Czy młodzi ludzie wezmą ślub cywilny czy kościelny, to ich wolny wybór. Jeżeli rodzice kochają swoje dziecko, to dobrze, żeby mu towarzyszyli w ważnych chwilach jego życia, także wtedy, gdy te wybory są niezgodne z ich światopoglądem. Ślub cywilny to przynajmniej jest jakiś ślub, ale co mają robić rodzice, kiedy ich dziecko żyje w konkubinacie? Czy mamy ich odwiedzać, czy mamy ich zapraszać? Bo czy to nie jest zgoda na niemoralne życie?

Najbliższe jest mi chyba takie rozwiązanie, kiedy rodzice mówią otwarcie, najlepiej raz, że nie akceptują tego wyboru, że on się im nie podoba, że oni sami wybraliby inaczej, podkreślając jednocześnie, że nadal tak samo kochają swoje dziecko. Groźba zerwania relacji lub jej realizacja są przecież bezpardonowymi próbami wpływania na decyzję. Trudno wtedy mówić o wolnym wyborze. Obie strony muszą uznać, że mają prawo do swojego życia i swoich wyborów.

Zapytam jeszcze o, nazwijmy to, dylematy babć, które często pytają, czy one mają te dzieci po kryjomu zabierać do kościoła, wiedząc, że rodzice do niego nie chodzą?

Nie jest dobrze, jeśli w rodzinie jedni robią różne rzeczy w tajemnicy przed drugimi. Najbardziej poszkodowane są wtedy dzieci. Dziecko szybko poczuje dyskomfort takiej sytuacji. Zachęcałabym babcie, żeby porozmawiały ze swoimi dorosłymi dziećmi. To oni są rodzicami. Oni mają prawo do decydowania o wychowaniu dzieci i należy ich zapytać, czy możemy zadbać o religijne wychowanie wnuków. Nie może się to jednak odbywać w atmosferze walki i przeciągania dziecka na jedną lub drugą stronę.

Przekaz wiary jest bardzo ważny. Wymaga od rodziców naprawdę poważnych i czytelnych deklaracji. Jako rodzice musimy mieć bardzo wiele ufności, że jeśli wiara jest przez nas przekazywana, to coś z niej w dziecku zostaje. Ale jednocześnie nie wolno zapominać, że każdy człowiek musi wiarę wybrać osobiście i że jest ona łaską.

rozmawiał Roman Bielecki OP

Barbara Smolińska doktor nauk humanistycznych, psychoterapeuta i superwizor Polskiego Towarzystwa Psychologicznego, szefowa Pracowni Dialogu, mężatka, matka czwórki dorosłych dzieci zaangażowana we wspólnocie Chemin Neuf.

Dominikanie

Strona Stowarzyszenia Papaboys w Polsce

Benedykt XVI przypomniał postać i naukę św. Tomasza z Akwinu

O znaczeniu, jakie dla Kościoła ma postać i nauka św. Tomasza z Akwinu, wskazująca na zgodność wiary i rozumu, przypomniał Benedykt XVI podczas audiencji ogólnej 2 czerwca w Watykanie. Papież powrócił do katechez o wielkich myślicielach średniowiecza.

Oto polski tekst nauczania Ojca Świętego:

Drodzy bracia i siostry,

Po kilku katechezach o kapłaństwie i mych ostatnich podróżach powracamy dziś do naszego głównego tematu, to znaczy do rozważań o niektórych wielkich myślicielach średniowiecza. Ostatnio przyglądaliśmy się wielkiej postaci św. Bonawentury, franciszkanina. Dzisiaj natomiast chciałbym mówić o tym, którego Kościół nazywa Doctor communis, to znaczy o św. Tomaszu z Akwinu. Mój czcigodny poprzednik Jan Paweł II w swej encyklice „Fides est Ratio” przypomniał, że „Kościół słusznie przedstawiał zawsze św. Tomasza jako mistrza sztuki myślenia i wzór właściwego uprawiania teologii” (n. 43). Nie dziwi więc, że po św. Augustynie wśród pisarzy kościelnych, wspominanych w Katechizmie Kościoła Katolickiego, św. Tomasz jest cytowany częściej niż ktokolwiek inny – aż sześćdziesiąt jeden razy! Był on także nazywany Doctor Angelicus, być może ze względu na swoje cnoty, a zwłaszcza subtelność myśli i czystość życia.

Tomasz urodził się między 1224 a 1225 rokiem na zamku, jaki jego rodzina, szlachecka i majętna miała w Roccasecca koło Akwinu, w pobliżu słynnego opactwa Monte Cassino, dokąd wysłali go rodzice, by otrzymał pierwsze elementy swego wykształcenia. Kilka lat później przeniósł się do stolicy Królestwa Sycylii – Neapolu, gdzie Fryderyk II założył prestiżowy uniwersytet. Poznał tam, bez obowiązujących gdzie indziej ograniczeń, myśl greckiego filozofa Arystotelesa, w którą młody Tomasz został wprowadzony i natychmiast wyczuł jej wielką wartość. Przede wszystkim jednak podczas tych lat spędzonych w Neapolu zrodziło się jego powołanie dominikańskie. Tomasza pociągnął mianowicie ideał zakonu założonego kilka lat wcześniej przez św. Dominika. Gdy jednak przywdział habit dominikański, jego rodzina sprzeciwiła się temu wyborowi i musiał on opuścić klasztor, by spędzić jakiś czas w gronie rodzinnym.

W 1245, już jako pełnoletni, mógł podjąć na nowo swą drogę odpowiedzi na Boże powołanie. Wysłano go do Paryża, by studiować pod kierunkiem innego świętego – Alberta Wielkiego, o którym niedawno mówiłem. Alberta i Tomasza połączyła prawdziwa i głęboka przyjaźń, nauczyli się wzajemnie cenić i miłować do tego stopnia, że Albert chciał, aby jego uczeń podążył za nim także do Kolonii, dokąd wysłali go przełożeni Zakonu w celu założenia tam studium teologii. Tomasz zapoznał się wówczas ze wszystkimi dziełami Arystotelesa i jego arabskimi komentatorami, które Albert przedstawiał i wyjaśniał.

W owym okresie kultura świata łacińskiego została głęboko pobudzona spotkaniem z dziełami Arystotelesa, które przez długi czas pozostawały nieznane. Chodziło o pisma na temat istoty poznania, nauk przyrodniczych, metafizyki, duszy i etyki, obfitowały one w informacje i intuicje, które wydawały się ważne i przekonujące. Była to całościowa, pełna wizja świata, rozwinięta przed Chrystusem i bez Chrystusa, za pomocą jedynie czystego rozumu i zdawała się ona narzucać rozumowi jako sama wizja. Niesamowicie więc fascynowała ludzi młodych, którzy chcieli tę filozofię zobaczyć i poznać. Wielu przyjmowało z entuzjazmem, a nawet z bezkrytycznym entuzjazmem, ten ogromny bagaż wiedzy antycznej, który zdawał się stwarzać szansę korzystnego odnowienia kultury i otwarcia całkowicie nowych horyzontów. Inni jednak obawiali się, że pogańska myśl Arystotelesa było przeciwieństwem wiary chrześcijańskiej i odmawiali jej poznawania. Spotykały się dwie kultury: przedchrześcijańska kultura Arystotelesa ze swa radykalną racjonalnością i klasyczna kultura chrześcijańska.

Niektóre środowiska odrzuciły Arystotelesa także wskutek przestawienia myśli tego filozofa przez jego arabskich komentatorów: Awicennę i Awerroesa. To oni bowiem przekazali światu łacińskiemu filozofię arystotelesowską. Na przykład nauczali oni, że ludzie nie mają inteligencji osobistej, ale że istnieje jeden jedyny intelekt powszechny, pewna substancja duchowa wspólna wszystkim, działająca we wszystkich jako „jedyna”: chodzi więc o depersonalizację człowieka. Innym punktem spornym, przekazanym przez komentatorów arabskich, było twierdzenie, że świat jest wieczny jak Bóg. Tezy te rozpętały niekończące się dysputy w środowisku akademickim i kościelnym. Filozofia arystotelesowska szerzyła się nawet wśród prostych ludzi.

Tomasz z Akwinu w szkole Alberta Wielkiego rozwinął działalność o podstawowym znaczeniu dla historii filozofii i teologii, powiedziałbym dla historii kultury: poznał dogłębnie Arystotelesa i jego komentatorów, troszcząc się o nowe łacińskie tłumaczenia oryginalnych tekstów w języku greckim. W ten sposób nie opierał się już jedynie na komentatorach arabskich, lecz mógł sam czytać teksty oryginalne i skomentował znaczną część dzieł Arystotelesa, odróżniając w nich to, co miało wartość, od tego, co było wątpliwe lub nadawało się w całości do odrzucenia, ukazując współbrzmienie z danymi Objawienia chrześcijańskiego oraz wykorzystując szeroko i umiejętnie myśl arystotelesowską w przedstawianiu tworzonych przez siebie pism teologicznych. Ostatecznie Tomasz z Akwinu wykazał, że istnieje naturalna zgodność między wiarą chrześcijańską a rozumem. To właśnie było wielkim dziełem Tomasza, że w owym okresie zderzenia dwóch kultur – wtedy, gdy zdawało się, że wiara powinna poddać się rozumowi – pokazał, że kroczą one wspólnie, że to, co jawiło się rozumowi jako nie do pogodzenia z wiarą, nie było rozumem, a to, co jawiło się wiarą, jeśli było sprzeczne z prawdziwą racjonalnością, nie było wiarą. Stworzył on w ten sposób nową syntezę, która ukształtowała kulturę następnych wieków.

Ze względu na swe wybitne zdolności intelektualne Tomasz został odwołany do Paryża jako profesor teologii na katedrze dominikańskiej. Tam też rozpoczął swoją obszerną twórczość pisarską, którą zajmował się aż do śmierci: komentarze do Pisma Świętego, ponieważ profesor teologii był przede wszystkim interpretatorem Pisma, komentarze do pism Arystotelesa, potężne dzieła systematyczne, wśród których wyróżnia się Summa Theologiae, a także rozprawy i mowy na różne tematy. Przy opracowywaniu tych dzieł wspierali go niektórzy jego sekretarze. Jednym z nich był jego współbrat Reginald z Piperno, który wiernie za nim szedł i z którym był związany szczerą i braterską przyjaźnią, odznaczającą się wielkim zaufaniem. Jest to cecha charakterystyczna świętych: żywią oni przyjaźń, gdyż jest ona jednym z najszlachetniejszych przejawów ludzkiego serca i ma w sobie coś boskiego, jak to sam Tomasz wyjaśnił w kilku quaestiones swojej Sumy Teologicznej, gdzie pisze: „Miłość jest zasadniczo przyjaźnią człowieka z Bogiem a także z bytami, które do Niego należą” (II, q. 23, a.1).

W Paryżu Tomasz nie pozostał długo ani na stałe. W 1259 r. uczestniczył on w kapitule generalnej dominikanów w Valenciennes, gdzie był członkiem komisji, która ustaliła program studiów w zakonie. Od 1261 do 1265 roku przebywał w Orvieto. Papież Urban IV, który żywił doń wielki szacunek, polecił mu ułożenie tekstów liturgicznych na uroczystość Bożego Ciała, które będziemy jutro obchodzili. Zostało ono ustanowione w następstwie cudu eucharystycznego w Bolsenie. Tomasz miał duszę doskonale eucharystyczną. Przepiękne hymny, które liturgia Kościoła wyśpiewuje dla uczczenia tajemnicy rzeczywistej obecności Ciała i Krwi Pańskiej w Eucharystii, są przypisywane jego wierze i mądrości teologicznej. Od 1265 aż do 1268 Tomasz mieszkał w Rzymie, gdzie zapewne kierował studium, to znaczy zakonnym domem studiów i gdzie rozpoczął pisanie swojej Summa Theologiae (por. Jean-Pierre Torrell, Tomasz z Akwinu – człowiek i dzieło, tłum. A. Kuryś, Kęty-Warszawa 2008).

W 1269 r. został odwołany do Paryża na drugi cykl wykładów. Studenci, co zrozumiałe, słuchali ich z entuzjazmem. Jeden z jego byłych słuchaczy oświadczył, że wielkie tłumy uczęszczały na kursy Tomasza, tak że aule ledwie mogły ich pomieścić i dodawał, w osobistym dopisku, że „słuchanie go było dla niego głębokim szczęściem”. Nie wszyscy akceptowali Tomaszową interpretację Arystotelesa, ale nawet jego przeciwnicy na niwie akademickiej, na przykład Gotfryd z Fontaines przyznawali, że nauczanie brata Tomasza przewyższało inne ze względu na swą użyteczność i wartość oraz służyła do poprawiania tych, które głosili inni nauczyciele. Być może też, aby uchronić go przed toczącymi się ożywionymi dyskusjami, przełożeni raz jeszcze wysłali go do Neapolu, aby był do dyspozycji króla Karola I, który miał zamiar zreorganizować studia uniwersyteckie.

Oprócz studium i nauczania Tomasz poświęcił się też kaznodziejstwu ludowemu. I lud także chętnie przychodził, by go słuchać. Powiedziałbym, że jest to naprawdę wielka łaska, gdy teologowie potrafią przemawiać do wiernych w sposób prosty, zrozumiały i z zapałem. Posługa przepowiadania pomaga z jednej strony samym teologom w osiągnięciu zdrowego realizmu duszpasterskiego, z drugiej zaś wzbogaca o ontensywne bodźce ich poszukiwania naukow.

Ostatnie miesiące życia ziemskiego Tomasza są otoczone szczególną atmosferą, powiedziałbym tajemniczą. W grudniu 1273 roku wezwał swego przyjaciela i sekretarza Reginalda, aby oznajmić mu decyzję o zaprzestaniu wszelkiej pracy, ponieważ podczas odprawiania Mszy świętej, dzięki nadprzyrodzonemu objawieniu zrozumiał, że to, co do tej pory napisał, było tylko „stertą słomy”. Jest to tajemniczy epizod, który pomaga nam zrozumieć nie tylko osobistą pokorę Tomasza, ale także fakt, że od tego wszystkiego, co udaje nam się przemyśleć i powiedzieć o wierze, niezależnie o tego, jak byłoby to wzniosłe i czyste, nieskończenie większe są wielkość i piękno Boga, które zostaną nam objawione w pełni w Raju. Kilka miesięcy później, coraz bardziej pochłonięty refleksyjną medytacją, Tomasz zmarł w drodze do Lyonu, gdzie miał uczestniczyć w Soborze Powszechnym, zwołanym przez papieża Grzegorza X. Zakończył życie w opactwie cystersów Fossanova po przyjęciu z wielką pobożnością wiatyku.

Życie i nauczanie św. Tomasza z Akwinu można by streścić za pomocą epizodu przekazanego przez dawnych jego biografów. „Gdy Święty jak zwykle modlił się rano przed Krucyfiksem w pobliżu kaplicy św. Mikołaja w Neapolu, tamtejszy zakrystianin Dominik z Caserty usłyszał rozwijający się dialog. Tomasz z niepokojem pytał, czy to, co napisał o tajemnicach wiary chrześcijańskiej, było właściwe. A na to Krucyfiks odpowiedział: «Dobrze o Mnie napisałeś, Tomaszu. O co chciałbyś Mnie prosić?». Odpowiedź, jakiej udzielił Tomasz, jest tą, którą również my, przyjaciele i uczniowie Jezusa, chcielibyśmy zawsze dawać: «O nic, prócz Ciebie samego, Panie!» (tamże, str. 320)”.

Dominikanie

Strona Stowarzyszenia Papaboys w Polsce

Z DRUGIEJ STRONY OKNA

Abp Mokrzycki był osobistym sekretarzem  Jana Pawła II fot. Servizio Fotografico de l’O.R. fotografia z książki „najbardziej lubił wtorki”

Z drugiej strony okna

Zrywał się o 5.15, by oglądać wschód słońca. Nie lubił nowych butów. Uwielbiał za to słodycze – wywiad z papieskim sekretarzem abp. Mokrzyckim ukazuje prywatne życie Jana Pawła II.

Kulisy trudnych rozmów z Ali Agcą, Arafatem i Putinem, pełen humoru opis niedostępnego dla dziennikarzy codziennego życia Jana Pawla II, niezwykle poruszająca kronika jego ostatnich chwil. „Najbardziej lubił wtorki” – to niezwykła książka odsłaniająca fakty z życia Papieża Polaka. Wywiad rzekę z ks. abp. Mieczysławem Mokrzyckim, jego drugim osobistym sekretarzem, przeprowadziła dziennikarka TVN24 Brygida Grysiak. Ks. Mokrzycki, obecnie arcybiskup Lwowa, spędził u boku Jana Pawła II ostatnie lata jego życia. Został jego sekretarzem, gdy Papież miał za sobą już 18 lat pontyfikatu. – Nie był jeszcze tak bardzo chory. Używał laski, ale jeszcze niepublicznie – opowiada abp Mokrzycki. – Kiedy patrzył na mnie, zawsze się uśmiechał – wspomina. Papież miał niezwykłe poczucie humoru. Nawiązując do tego, że ks. Mokrzycki został prałatem, zaczepił go kiedyś: „Mieciu, prałacię mama?”. Śmiał się też głośno z dowcipu, który krążył po Watykanie: „Czym różni się Papież od Ducha Świętego? Duch Święty jest wszędzie, a Papież już tam był”. 

Brygida Grysiak z dziennikarską (i kobiecą) ciekawością pyta o detale. A ks. Mokrzycki nie dorabia ideologii. Mówi, jak było. – Jak pachniało u Ojca Świętego? – pyta dziennikarka. – Pachniało świeżością. Ojciec Święty lubił świeże powietrze. Lubił mieć otwarte okno nawet wtedy, gdy było chłodno. I trochę wiosną pachniało, bo na stoliku zawsze stały kwiaty. Siostra Jana co roku wiosną przynosiła z ogrodu konwalie. W sypialni stała fotografia rodziców w srebrnej ramce. Nad drzwiami – obraz Brata Alberta „Ecce Homo”. Papież wpatrywał się w niego, gdy leżał w łóżku. W sypialni był jeszcze jeden obraz – Jezusa Miłosiernego. W gabinecie z kolei ogromny obraz Matki Bożej Częstochowskiej. Na biurku fotografia księcia Adama Sapiehy. Była jeszcze bardzo duża figura Matki Bożej Niepokalanego Poczęcia. Stara, drewniana, stała w rogu gabinetu. Ojciec Święty często się przy niej zatrzymywał i ją całował. 

Strażnik poranka 
Papież lubił patrzeć na wschód słońca. Zrywał się o 5.15. Jeszcze przed Mszą św. zawsze odmawiał Różaniec… leżąc krzyżem. Na Mszę o godz. 7.30 zawsze zapraszał gości. Z każdym się witał, pytał, skąd pochodzi, co robi. Dla każdego miał jakieś miłe słowo. To nie były Msze jedynie dla zamkniętego kręgu. – Przychodzili także zwyczajni, prości ludzie. Czasami ktoś pisał: „Pragnieniem mojego życia jest spotkać się z Ojcem Świętym. Wiem, że takich ludzi są tysiące i mam małe szanse. Albo żadne…”. I wtedy myśleliśmy sobie, że taką osobę warto zaprosić. Nikt od Ojca Świętego nie wychodził bez różańca… 
Po Mszy św. było śniadanie, na które również zapraszano kilkoro gości. Papież nigdy (nawet w szpitalu!) nie jadał sam. W Watykanie żartowano, że przy Janie Pawle II dwie rzeczy nigdy nie były wiadome do ostatniej chwili: o której godzinie i z kim zje obiad… Nie rozstawał się z różańcem. – Na tarasie, na dachu, był malutki ogród i Ojciec Święty lubił tam się modlić. W każdy piątek odprawiał tam Drogę Krzyżową. Modlił się przed każdą audiencją – krótko adorował Jezusa w kaplicy.

Jego narkotykiem były książki – opowiada abp Mokrzycki. – Czytał życiorysy świętych, dzieła współczesnych teologów. Często wracał do książek naukowych, do teologii moralnej czy bioetyki. Od czasu do czasu sięgał po Trylogię Sienkiewicza. Żeby sobie przypomnieć… Przy kolacji Ojciec Święty zawsze oglądał zapowiedzi głównych tematów polskich „Wiadomości”. Jeśli było coś interesującego, oglądał dłużej. Rzadko coś komentował. Gdy nadchodziły niepokojące wiadomości, nie wypowiadał się na ten temat, raczej milczał. Ale po wyrazie twarzy można było wiele odczytać. Było mu przykro – opowiada abp Mokrzycki. Papież na bieżąco pytał o wyniki meczów. – Raczej nie wyrażał swych sympatii, ale nie było tajemnicą, że jego ukochaną drużyną była Cracovia. 

Po kolacji Ojciec Święty szedł do gabinetu. Do godziny 21.30 jeszcze pracował. Między godziną 22 a 22.30 po raz ostatni przed snem zaglądał do kaplicy. To była prywatna modlitwa. Do kaplicy zachodził zresztą przed każdym posiłkiem i po posiłku. Odmawiał wszystkie litanie do świętych. Bardzo je lubił. W każdy czwartek – obowiązkowo modlitwę do Ducha Świętego, a w piątki Drogę Krzyżową. Kładł się przed 23. Miał bardzo silny organizm. Wystarczyło 6 godzin snu i wstawał wypoczęty. Szybko regenerował siły. Było to widać także w ciągu dnia. Wystarczyło, że położył się na kwadrans i zmęczenie mijało. Codziennie przed snem patrzył przez okno na Plac Świętego Piotra i kreślił w powietrzu znak krzyża. To było jego prywatne wieczorne Urbi et Orbi. 

A czy Papież był grzeczny? 
A dlaczego Jan Paweł II najbardziej lubił wtorki? Bo był to jego wolny dzień – opowiada sekretarz. – Wyjeżdżaliśmy po śniadaniu. Do tej pory żaden papież nie „uciekał” z Watykanu na wypady w góry. Jan Paweł II był w tym rewolucyjny. Jedliśmy pod gołym niebem, na plastykowych talerzach. Gdy Ojciec Święty powiedział: „Mieciu, śpiewaj”, to już nie było wyjścia – śmieje się lwowski metropolita. – Musiałem śpiewać. Co? Najczęściej nie, jak się sądzi, „Barkę”, ale hymn, który Papież znał jeszcze z czasów kajakowych spływów. „O, której berła ląd i morze słucha. Jedyna moja po Bogu otucha”. Jakoś sobie radziłem. Ojciec Święty trochę mi pomagał i tak zapamiętałem cały tekst. Gdy do letniej rezydencji zjeżdżali przyjaciele z Polski, tradycją długich letnich wieczorów były wspólne śpiewy. „Czerwone maki”, „Wojenko, wojenko”. Te pieśni Papież lubił najbardziej – opowiada abp Mokrzycki. O czym marzył? Chciał jeszcze raz pojechać w Bieszczady. – A czego nie lubił? – dopytuje się dziennikarka TVN 24. – Nowych butów – uśmiecha się były papieski sekretarz. – Nosił stare tak długo, jak tylko mógł. Czasami już nawet telewizja zwracała uwagę, że Ojciec Święty ma podarte buty. – Ojciec Święty zawsze się modlił 13 maja o godz. 17. 

Odprawialiśmy Mszę św. w jego kaplicy jako dziękczynienie za ocalenie od śmierci. Co roku w Wielki Piątek schodził do Bazyliki św. Piotra, by spowiadać. Ktoś od nas szedł do kolejki i pytał kilka osób czy chcą być spowiadane przez Ojca Świętego. Jedni byli szczęśliwi, inni odmawiali, bo i takie historie pamiętam – opowiada papieski sekretarz. 6 grudnia do Jana Pawła II przychodził św. Mikołaj. To znaczy siostra zakonna z przyklejoną brodą. – Wchodził z dzwoneczkiem i z aniołkami. Oczywiście miał worek z prezentami. Na początku była część humorystyczna. Mikołaj zawsze coś powiedział na temat Ojca Świętego, na temat sekretarzy, na temat sióstr. Kto był grzeczny, a kto nie. Potem było rozdawanie prezentów. Dostawaliśmy drobne upominki: słodycze, szalik, czasami koszulkę. A Ojciec Święty dostawał to samo. Przeważnie były to słodycze, które tak lubił. 

Pozwólcie mi odejść 
W wywiadzie z abp. Mokrzyckim nie znajdziemy tanich sensacji. Jest za to sporo proroczych papieskich intuicji. – W młodzieży i w ruchach charyzmatycznych Jan Paweł II pokładał wielką nadzieję. Nie wszystkim podobał się ten styl spotkań z ludźmi neokatechumenatu czy ruchu Odnowy w Duchu Świętym. O ruchach charyzmatycznych mówił, że to laboratoria wiary. I bardzo tym laboratoriom kibicował. 

Najbardziej poruszające są ostatnie karty książki. Kronika umierania Papieża. Śledzimy, jak wyglądały ostatnie tygodnie zmagającego się z niemocą Jana Pawła II. Czytamy relacje z drugiej strony okna. Od strony podających Papieżowi kartki homilii, których nie był już w stanie przeczytać. – Pozwólcie mi odejść do domu Ojca – szepnął wycieńczony Papież do s. Tobiany. – To było jego pożegnanie. Potem już tylko: „Amen”. Był pogodny. Nie tak jak w filmie. 

Jego twarz promieniała. Nie była taka starcza i pomarszczona, miał do końca piękną, gładką twarz. Bo czasami widzieliśmy Ojca Świętego w tych trudnych momentach choroby. Wtedy na twarzy były i zmarszczki, i grymasy. A potem, w ostatnim czasie, jego twarz się zmieniła. Nie była już ani pomarszczona, ani blada. Tak umierają święci… Arcybiskup Lwowa zapytany, czy tęskni za Watykanem, odpowiada wprost: – Nie mam czasu. Jest tu tyle pracy. I nie zawsze jest łatwo… – A kiedy jest ciężko, prosi Ksiądz o pomoc Jana Pawła II? – pyta Brygida Grysiak. – Proszę. I zawsze pomaga.

ŹRÓDŁO:   http://goscniedzielny.wiara.pl

BENEDYKT XVI W JAUNDE: NIE MOŻNA MILCZEĆ W OBLICZU CIERPIENIA I PRZEMOCY

Benedykt XVI przybył do Kamerunu. O godz. 15.55 samolot włoski linii lotniczych „Alitalia” wylądował na międzynarodowym lotnisku Nsimalen w stolicy kraju, Jaunde.

benedykt-xvi-z-prezydentem-kamerunskim-paul-biya

Ojciec Święty z prezydentem Paul Biya

Wśród witających Ojca Świętego był prezydent Paul Biya, a także przedstawiciele Kościoła, z kard. Christianem Wiyghanem Tumi oraz abp. Simonem-Victorem Tonyé Bakotem, przewodniczącym miejscowej konferencji episkopatu.

Rządzący Kamerunem od niemal 27 lat Paul Biya witając papieża w swej ojczyźnie uznał obecną wizytę za wyjątkowy przywilej. Przypomniał, że w 1995 r. celem wizyty Jana Pawła II w Kamerunie było ogłoszenie adhortacji apostolskiej „Ecclesia in Africa” – owocu I Zgromadzenia Specjalnego Synodu Biskupów dla Afryki. Przybywający obecnie Benedykt XVI ma w czwartek wręczyć biskupom Czarnego Lądu „Instrumentum laboris” (dokument roboczy) II Zgromadzenia Specjalnego Synodu Biskupów dla Afryki. Kamerun stał się więc niejako ziemią synodalną – zauważył prezydent Biya.

Kameruński przywódca odniósł się do tematu październikowych obrad biskupów, którymi będą problemy pojednania, sprawiedliwości i pokoju. Zauważył, że Afryka jest ofiarą poważnych antagonizmów. W tym kontekście szczególnie aktualna wydaje się nauka Kościoła.

kamerun

Kamerun powstał w 1961 roku z połączenia Kamerunu Francuskiego oraz części Kamerunu Brytyjskiego. Od tego czasu generalnie sytuacja w kraju jest stabilna, co pozwoliło na rozwój rolnictwa, sieci drogowej i kolejowej oraz wydobycia i przetwórstwa ropy naftowej. Nadal jednak przy władzy utrzymuje się oligarchia plemienna.

Szef państwa zaznaczył, że poszukiwanie pokoju jest także istotnym elementem polityki zagranicznej jego ojczyzny. Dlatego Afrykańczycy i Kameruńczycy są wdzięczni Ojcu Świętemu za zwołanie Synodu dla Afryki. Stanowi on wyraz pamięci, troski papieża o cierpiących z powodu wojny i konfliktów. Sama zaś obecność Benedykta XVI jest wyrazem ufności w przyszłość, znakiem wzajemnej miłości między Stolicą Piotrową a narodem kameruńskim – stwierdził prezydent Biya.

W wygłoszonym po francusku i angielsku przemówieniu Ojciec Święty wyraził radość z tego, że po raz pierwszy od wyboru na Stolicę Piotrową przybył do Afryki. Złożył życzenia mieszkańcom Kamerunu z okazji zbliżającej się 50. rocznicy uzyskania niepodległości. Wskazał, że przybył jako pasterz, by umocnić swoich braci i siostry w wierze, gdyż taka jest misja następców św. Piotra, zlecona przez Chrystusa. Przypomniał, że pierwszego kazania św. Piotra w dniu Pięćdziesiątnicy słuchali także „pielgrzymi pochodzący z Afryki”. W pierwszych wiekach chrześcijaństwa świadectwo wielu świętych z tego kontynentu, m.in. Cypriana, Moniki, Augustyna i Atanazego, „ukazuje znaczące miejsce, jakie Afryka zajmuje w annałach historii Kościoła”.

Od tamtej pory aż do dziś „niezliczeni misjonarze i liczni męczennicy nadal dają świadectwo o Chrystusie w całej Afryce”, dzięki czemu tutejszy Kościół liczy obecnie około 150 mln członków. „Jak więc następca Piotra miał nie przybyć do Afryki, aby świętować razem z wami wiarę w Chrystusa, która daje życie; wiarę, która wspiera i żywi tak wielu synów i córek tego wielkiego kontynentu?” – pytał retorycznie papież.

Podobnie jak prezydent Biya, Benedykt XVI przypomniał, że w 1995 r. Jan Paweł II przyjechał do Jaunde, by ogłosić adhortację apostolską „Ecclesia in Africa”, będącą owocem I Zgromadzenia Specjalnego Synodu Biskupów dla Afryki. A teraz jego następca przybywa, by przekazać dokument roboczy II Zgromadzenia Specjalnego, które odbędzie się w październiku br. w Rzymie. Będzie ono wezwaniem dla biskupów, księży, osób konsekrowanych i świeckich do ponownego oddania się misji Kościoła, aby nieść nadzieję mieszkańcom Afryki. Nawet bowiem wśród największego cierpienia „orędzie chrześcijańskie zawsze niesie nadzieję”.

Przykładem przemiany, jakiej w sytuacji nędzy i niesprawiedliwości dokonuje spotkanie z żywym Bogiem, jest św. Józefina Bakhita. „Chrześcijanin nigdy nie może milczeć w obliczu cierpienia czy przemocy, biedy czy głodu, korupcji czy nadużywania władzy. Zbawcze przesłanie Ewangelii musi być głoszone głośno i wyraźnie, aby światło Chrystusa mogło świecić w ciemnościach ludzkiego życia” – podkreślił papież.

Dodał, że w Afryce, jak i w wielu innych częściach świata, niezliczone rzesze ludzi pragną usłyszeć słowa nadziei i pocieszenia. „Regionalne konflikty zostawiają tysiące bezdomnych i ogołoconych, sierot i wdów. Na kontynencie, który w minionych czasach widział tak wielu ludzi okrutnie wykorzenionych i sprzedanych zagranicą do pracy jako niewolnicy, dzisiejszy handel ludźmi, szczególnie bezbronnymi kobietami i dziećmi, stał się nową formą niewolnictwa” – oświadczył Ojciec Święty.

Wskazał, że w czasie światowych kryzysów żywnościowych, finansowych zawirowań i niepokojących zmian klimatycznych „Afryka cierpi niewspółmiernie” i coraz więcej jej mieszkańców pada ofiarą głodu, nędzy i chorób. Pragną oni sprawiedliwości i pokoju. Kościół daje im nie „nowe formy ekonomicznej lub politycznej opresji, tylko chwalebną wolność dzieci Bożych. Nie narzucanie modeli kulturowych, które nie uznają praw nienarodzonego, ale czystą, uzdrawiającą wodę Ewangelii życia. Nie gorzką międzyetniczną i międzyreligijną rywalizację, lecz sprawiedliwość, pokój i radość Królestwa Bożego, tak trafnie opisane przez papieża Pawła VI jako cywilizacja miłości” – stwierdził Benedykt XVI.

Pochwalił władze Kamerunu za przyjęcie tysięcy uchodźców z krajów afrykańskich ogarniętych wojną, obronę praw dzieci nienarodzonych i zażegnanie na drodze dyplomatycznej sporu z Nigerią o półwysep Bakassi. Kamerun jest – według Ojca Świętego – ziemią pokoju, a zarazem „Afryką w miniaturze”, gdyż mieszka w nim ponad 200 grup etnicznych, które żyją ze sobą w zgodzie.

„Niech Bóg błogosławi Kamerun! I niech Bóg błogosławi Afrykę!” – zakończył swe przemówienie papież. Z lotniska odjechał do gmachu nuncjatury apostolskiej, w której będzie mieszkał do 20 marca.

„Benedykt przybywa do nas!“ – to najczęściej pojawiające się hasło wśród plakatów i transparentów witających Benedykta XVI. Wraz z przybyciem papieża nad Jaunde zaświeciło słońce. Przez ostatnie dni stolica kraju pokryta była ciężkimi deszczowymi chmurami.

Wzdłuż ulic, na państwowych budynkach, powiewały na lekkim wietrze narodowe flagi Kamerunu w barwach zieleni, czerwieni i żółci oraz biało-żółte Watykanu. Na trasie od lotniska do budynku nuncjatury apostolskiej papieża witały transparenty. Na jednym z nich widniały słowa: „Ojcze Święty, podzielamy Twoje widzenie wspólnej przyszłości dla wszystkich narodów ziemi“. Na innym transparencie widniał apel o dialog ekumeniczny i pokojowe współistnienie różnych religii. Na jednym z plakatów widniał napis: „Dziękujmy Bogu za Jana Pawła II”.

Po ceremonii powitania papież udał się do swojej rezydencji, którą jest nuncjatura apostolska położona na północy miasta, na malowniczym wzgórzu Mont Febe, z której to rozciąga się majestatyczny widok na całą stolicę.

ŹRÓDŁO:   http://ekai.pl/